Chorzowscy kibice z wielki nadziejami czekali na zaplanowane na poniedziałek zebranie akcjonariuszy i zarządu sportowej spółki akcyjnej Ruch. Działacze zapowiadali, że po zupełnie nieudanym sezonie, w którym drużyna z ...Chorzowscy kibice z wielki nadziejami czekali na zaplanowane na poniedziałek zebranie akcjonariuszy i zarządu sportowej spółki akcyjnej Ruch. Działacze zapowiadali, że po zupełnie nieudanym sezonie, w którym drużyna z najwyższym trudem utrzymała się w II lidze, w klubie dojdzie do kadrowej rewolucji, a tymczasem wszystkie decyzje zostały odłożone w czasie.– Posiedzenie zarządu zostało przełożone na prośbę właściciela większościowego pakietu akcji. Mariusz Klimek powiadomił nas, że do spotkania mającego zadecydować o przyszłości klubu dojdzie w ciągu paru najbliższych dni – powiedział Mariusz Śrutwa, który jest nie tylko kapitanem chorzowskiej drużyny, ale także udziałowcem spółki, a od niedawna także kandydatem na nowego prezesa klubu. Sam Mariusz Klimek był wczoraj nieuchwytny dla dziennikarzy, choć aby z nim porozmawiać wybraliśmy się nawet do siedziby firmy „Reporter”.Dokładna data zebrania nie została jeszcze ustalona, ale za to termin pierwszego treningu po wakacyjnej przerwie znany jest od dawna. Piłkarze spotkają się na Cichej jutro o godz. Kolportowana po mieście plotka głosiła, że w Ruchu może dojść do zmiany trenera, lecz dyrektor klubu Krzysztof Ziętek stanowczo ją dementuje: – Nic mi nie wiadomo o zmianie szkoleniowca. Trener Dariusz Fornalak zostaje w klubie – stwierdził krótko inaugurujących przygotowania do nowego sezonu zajęciach pojawią się nie tylko dotychczasowi gracze Ruchu, ale też kilku nowych zawodników. Za ich sprowadzenie do Ruchu odpowiedzialny jest menedżer Jerzy Wyrobek. – Cały czas szukam młodych, utalentowanych piłkarzy. Penetruję głównie śląski rynek, ale w innych regionach Polski też mam przyjaciół, którzy polecają mi różnych zawodników. Na razie nie chciałbym zdradzać żadnych nazwisk, bo negocjacje transferowe nie zostały jeszcze zakończone, ale kilka nowych twarzy na pewno pojawi się wkrótce na Cichej – powiedział menedżer „niebieskich”.Polecane ofertyMateriały promocyjne partneraSokrates siedział w koszu zawieszonym u góry. Żeby wtajemniczyć Strepsjadesa założył mu na głowę wieniec, obsypał mąką i modlił się do Chmur. PARODOS. Zza sceny słychać Chmury, że niby nadchodzą. Streps sobie żartuje, że zaraz się zesra ze strachu, Sokr. go uspokaja. One znów śpiewają, Streps zastanawia się kim są.
Wiadomość gry 24 lipca 2022, 14:36 Steam od dawna zalewany jest setkami, jeśli nie tysiącami, gier o wątpliwej jakości. Głośny w ostatnich dniach tytuł Refund Me If You Can próbuje zwrócić na siebie uwagę dziwnym zabiegiem marketingowym. NAJWAŻNIEJSZE INFORMACJE:Twórcy Refund Me If You Can zachęcają do ukończenia gry w dwie godziny i dokonania zwrotu na Sungame Studio jest jedną z niezliczonych niemal identycznych gierek bez większej wartości, jakie zaśmiecają platformę firmy Valve. Refund Me If You Can („Zwróć mnie, jeśli zdołasz”) to przewrotny tytuł, który w ostatnim czasie został rozsławiony przez zachodnie serwisy o grach przez ciekawą kampanię „marketingową”. Deweloperzy stawiają nam wyzwanie, by ukończyć produkcję w dwie godziny, czyli w okienku, w jakim na Steamie można odzyskać pieniądze za kupioną grę po jej uruchomieniu. Ta gra Ci się zwróciRefund Me If You Can to horror, w którym jest jeden labirynt przypominający kanał i jeden ścigający nas potwór z długimi pazurami. Należy odnaleźć drogę do wyjścia w ciągu dwóch godzin, za co przewidziano nawet osiągnięcie, które zostanie trwale zablokowane, jeśli przekroczymy wyznaczony czas. Można nieco ułatwić sobie zadanie, oznaczając drogę flarami, i nie należy pozostawać w jednym miejscu dłużej niż przez 45 sekund (to rada autorów; po tym czasie istnieje spora szansa, że zaatakuje nas potwór). Refund Me If You Can. Źródło: Steam. Producenci zachęcają do ukończenia gry w dwie godziny i zwrócenia jej na Steamie. W założeniu problem ma polegać na tym, że wcale nie jest łatwo przejść tę produkcję w wymaganym czasie – choć niejeden gracz chwali się w komentarzach na Steamie dotarciem do finału w około pół godziny. Labirynt ma około 100 ścieżek, z których tylko jedna jest właściwa, więc w teorii bez szczęścia lub poradnika mało kto będzie w stanie odzyskać pieniądze po zobaczeniu napisów końcowych. A umówmy się – horror z jednym przeciwnikiem i jedną lokacją nie jest wart 17,99 zł. Jest tego więcejNiektórzy deweloperzy całkowicie rezygnują z tworzenia gier, zniechęceni steamową polityką zwrotów (jak autorzy Summer of ‘58), inni – jak widać – znaleźli sposób na zrobienie z tego reklamy. Produkcja Sungame Studio stanowi jednak przejaw szerszego zjawiska, jakim jest wysyp małych, byle jakich horrorów, które praktycznie niczym się od siebie nie różnią i nie wnoszą zupełnie nic do branży czy życia graczy. Źródła problemu można upatrywać się w sukcesie produkcji pokroju Slendera, Poppy Playtime czy mobilnej Granny, które cieszą się dużą popularnością zwłaszcza wśród młodszych odbiorców i niektórych streamerów. Motywowani możliwością łatwego zarobku, deweloperzy zaczęli hurtowo tworzyć podobne do siebie tytuły, przez które coraz trudniej znaleźć na Steamie coś wartościowego. Co prawda Refund Me If You Can może pochwalić się opiniami użytkowników, które są w większości pozytywne, jednak nie napisano ich zbyt wiele – po dwóch dniach od premiery na Stamie widnieje raptem 19 recenzji. Można zatem wywnioskować, że marketingowa sztuczka nie sprawdziła się najlepiej, a z wielkiej (?) chmury spadł mały deszcz. Sprawa Refund Me If You Can zwraca też uwagę na niedoskonałości systemu zwrotów na platformie Valve. A może właśnie o to chodziło autorom? Może chcieli w ten sposób zaprotestować przeciw polityce korporacji? Karta gry Refund Me If You Can na Steamie
chmury biegną po niebie. Wolken r.ż. l.mn. ziehen über den Himmel. wzbić się ponad chmury. über die Wolken aufsteigen. chmury ćmią słońce. die Wolken r.ż. l.mn. verdunkeln die Sonne. chmury płyną po niebie. die Wolken ziehen am Himmel. z dużej chmury mały deszcz przysł.
Czytając sprawozdania spółek technologicznych z USA, zauważyłem pewną zależność. Oprócz re... Czytając sprawozdania spółek technologicznych z USA, zauważyłem pewną zależność. Oprócz regularnego przewijania się nazw tych samych funduszy venture capital, powtarzają się wciąż nazwy samych spółek – jako dostawców lub odbiorców różnych usług. Okazało się, że lwią część przychodów wielu startupów stanowi świadczenie usług innym startupom, które z kolei też świadczą usługi innym startupom, które z kolei… łatwo się domyślić, że koło się zamyka. Schemat zazwyczaj jest taki sam – końcowym odbiorcą jest klient detaliczny, a wszystko zaczyna się od Amazona, gdzie większość firm technologicznych ma wykupioną usługę korzystania z chmury obliczeniowej. Poniższy graf prezentuje prostą strukturę powiązań na przykładzie kilku prominentnych firm z Doliny Krzemowej. Schemat dostawców i odbiorców usług w wybranych firmach technologicznych w USA (Kierunki strzałek oznaczają, od kogo do kogo dostarczana jest usługa. Przykładowo, Amazon Web Services (AWS) dostarcza usługę chmury obliczeniowej firmie ZenDesk.) Prześledźmy zatem przykładową drogę dolarów wydanych przez subskrybenta Spotify do Amazon Web Services. Polski konsument za nieco ponad 5 dolarów kupuje miesięczną subskrypcję na Spotify, co daje mu nieograniczony dostęp do większości dostępnej na świecie muzyki. To dość niska cena – za około 10 dolarów można w Polsce kupić pojedynczy album muzyczny na płycie CD. Na swojej działalności w 2017 roku Spotify odnotował stratę 430 milionów dolarów, czyli około 9% ujemnej marży operacyjnej. Pracownicy firmy Spotify do współpracy wykorzystują Dropboksa, czyli usługę firmy Dropbox, polegającą na przechowywaniu danych w chmurze na podobnej zasadzie, co Google Drive. DropBox na tej działalności w roku 2017 stracił 114 milionów dolarów – marża operacyjna -10%. Dropbox poniósł stratę, mając aż 11 milionów płacących klientów. Przy tej liczbie osób korzystających z ich usług muszą pojawić się różne problemy techniczne. Klienci zgłaszają je, korzystając z oprogramowania, które zapewnia Dropboksowi firma ZenDesk. Przykładowo, kiedy korzystamy z Dropboksa i mamy problemy z synchronizacją danych między naszym komputerem a komputerem kolegi z zespołu, możemy wejść na stronę Dropboksa, otworzyć znajdujące się tam okno czatu i opisać nasz problem obsłudze technicznej. To właśnie rozwiązanie, które opracował ZenDesk. Dzięki temu Dropbox nie musi kupować oddzielnych licencji na oprogramowanie do obsługi klienta lub samodzielnie programować takiego rozwiązania i implementować go w całej firmie. Wystarczy, że opłaci ustaloną z góry miesięczną subskrypcję w ZenDesk. Oferując tego typu usługę, ZenDesk w 2017 roku stracił 114 milionów dolarów, osiągając ujemną marżę -27%. ZenDesk z kolei, aby efektywnie prowadzić działalność w obszarze obsługi klienta, korzysta z usług firmy Twilio, która zajmuje się dostarczaniem rozwiązań komunikacyjnych w chmurze. ZenDesk, zapewniając rozwiązania umożliwiające kontakt na linii klient-Dropbox, jako jedną z opcji kontaktu oferuje połączenie telefoniczne. Call center Dropboksa nie musi korzystać jednak z tradycyjnego modelu, gdzie każdy konsultant siedzi przy biurku z pojedynczym analogowym telefonem - obsługa telefonów odbywa się przez komputer. Aby to umożliwić, ZenDesk potrzebuje odpowiedniej infrastruktury i rozwiązań technologicznych, których sam nie posiada. W związku z tym korzysta z technologii firmy Twilio, która potrafi całkowicie wyeliminować fizyczny telefon z call center i oferuje elektroniczną obsługę klienta, a także marketing w chmurze – w tym odbieranie i wykonywanie telefonów do klientów czy organizowanie SMS-owych kampanii marketingowych z poziomu platformy internetowej. Oferując takie rozwiązania, Twilio w zeszłym roku stracił 66 milionów dolarów, marża operacyjna -17%. Nie zapominajmy o tym, że Twilio też ma swoich klientów, którzy wymagają należytej obsługi. Żeby temu zaradzić, firma korzysta z usługi oferowanej przez ZenDesk. Z usług firm ZenDesk i Twilio korzysta także Uber. Kiedy oczekujemy na spóźniającego się kierowcę i chcemy do niego zadzwonić, żeby ustalić czas przyjazdu, możemy połączyć się z nim przez aplikację Ubera. Działa to jak zwykłe połączenie telefoniczne, ale dzięki temu, że odbywa się przez aplikację, obie strony pozostają anonimowe, a ich numery telefonów - ukryte. Skoro już mówimy o Uberze, to rzućmy okiem na usługi oferowane przez tego usługodawcę. Za przejazd Uberem na przykład z lotniska Chopina w Warszawie do centrum miasta zapłacimy około 20 złotych. Za taki sam przejazd, korzystając z jednej z większych warszawskich korporacji taksówkarskich, zapłacimy 29 złotych. Oczywiście dochodzi tutaj kwestia większych kosztów działalności korporacji taksówkarskiej, związanych z nie do końca uregulowaną działalnością Ubera, przez co ten drugi może nieuczciwie zaniżać cenę z powodu niższych kosztów. Niemniej jednak nie zmienia to faktu, że gdy skorzystamy ze zwykłej taksówki, zapłacimy za usługę aż prawie 50% więcej niż jadąc Uberem. Oferując ludziom na całym świecie tanie przejazdy, Uber stracił w 2017 roku aż 4,5 miliarda dolarów, odnotowując marżę na poziomie -60%. Wróćmy teraz do Krzemowej Doliny. Co oprócz strat łączy Twilio, ZenDesk i Dropboksa? Wszystkie trzy firmy korzystają z usług Amazon Web Services (AWS). Jest to najbardziej podstawowa usługa w chmurze, polegająca na zdalnym udostępnianiu mocy obliczeniowej komputerów. Dzięki temu firmy nie muszą jednorazowo wykładać dużych pieniędzy na drogi sprzęt komputerowy - wystarczy, że opłacą odpowiedni abonament, aby móc przez Internet wynająć komputery Amazona i używać ich do świadczenia swoich usług. Podczas czytania sprawozdań spółek technologicznych z USA bardzo trudno jest nie trafić na wzmiankę, że dana spółka korzysta z usługi Amazona. Dzięki temu w 2017 roku Amazon Web Services zanotował zysk operacyjny w wysokości 4,3 miliarda dolarów, osiągając marżę na poziomie 25%, będąc równocześnie jedyną w tym łańcuchu firmą, która nie traci pieniędzy, a co więcej - generuje pokaźny zysk. Amazon na tej działalności zarobił w 2017 roku więcej niż na całej globalnej działalności handlu internetowego, prowadzonej przez portale takie jak czy Można argumentować, że wspomniane firmy to jeszcze młode startupy, który nie miały czasu osiągnąć rentowności. Spotify został założony 12 lat temu, ZenDesk i Dropbox 11 lat temu, Twilio 10 lat temu, a Uber 9 lat temu. Idąc dalej, można argumentować, że są to wyjątkowe biznesy, które dzięki intensywnym inwestycjom teraz, w przyszłości będą miały szansę stać się drugim Microsoftem, lub, porównując je do nowszego lidera w świecie technologii, drugim Facebookiem. Zobaczmy, jak radziły sobie te dwie spółki po czasie 10 lat od założenia. Microsoft został założony w 1975 roku. W 1985 roku odnotował wzrost przychodów na poziomie 44% rok do roku – dynamika, której pozazdrościłoby wiele współczesnych gwiazd Doliny Krzemowej. W tym samym roku Microsoft odnotował marżę operacyjną na poziomie 29%. Natomiast założony w 2004 roku Facebook w 2014 roku zanotował wzrost przychodów 58% rok do roku, jednocześnie osiągając bardzo wysoką zyskowność z marżą operacyjną na poziomie 40%. Naprawdę nieźle jak na dziesięciolatka! Amazon, choć głównie działa w mniej marżowym obszarze handlu internetowego, też stawia sobie za cel zarabianie pieniędzy. Cytując sprawozdanie spółki: "finansowym celem jest długoterminowy, podtrzymywalny (sustainable) wzrost wolnych przepływów pieniężnych" (czyli zysków). Od 2002 roku, co roku spółka mogła pochwalić się zyskiem operacyjnym. Nawet w trakcie kryzysu finansowego, gdy wiele stabilnych biznesów odnotowało straty. Wartość inwestycji typu venture capital (szare słupki, w miliardach dolarów, lewa oś) i liczba inwestycji (niebieska linia, prawa oś) Źródło: Pitchbook Zastanawiać może, jak stabilne są modele biznesowe oparte o wielomilionowe straty opisane wcześniej? Przez ostatnie 10 lat w Stanach Zjednoczonych fundusze venture capital, czyli fundusze zajmujące się najbardziej ryzykownymi inwestycjami w firmy we wczesnej fazie rozwoju, zainwestowały około 540 miliardów dolarów. Znaczna część z tych pieniędzy trafiła na konta bankowe takich firm jak Twilio, Zendesk czy Uber, które dzięki tym środkom finansują swoją działalność i dotują ponoszone straty. Firmy takie jak Microsoft czy Facebook finansują się wewnętrznie, to znaczy re-inwestują zysk, który generują na swojej działalności. Tak duża aktywność inwestycyjna o wysokim ryzyku nie zaskakuje, jeżeli pod uwagę weźmiemy zerowe stopy procentowe utrzymujące się w USA na tym poziomie aż 6 lat w okresie 2009-2015. Amerykański FED (bank centralny) stopy zaczął podnosić dopiero na początku 2016 roku (wciąż im daleko do poziomu sprzed kryzysu - 5%). Mało było w ostatnich latach chętnych do inwestowania w obligacje, z których odsetki sytuują się na poziomie (w przypadku skarbowych, niewiele więcej w przypadku korporacyjnych). Dodatkowo, tak niski poziom stóp procentowych oznaczał tani kredyt, którym można było dodatkowo finansować inwestycje, zwiększając swoją stopę zwrotu. Stopy procentowe Rezerwy Federalnej USA w latach 2007-2018 (zacieniowany obszar oznacza recesję) Źródło: Bank Rezerwy Federalnej St. Louis Kolejnym istotnym czynnikiem w ostatnim dziesięcioleciu było niewątpliwie sprzyjające otoczenie gospodarcze – ciągły wzrost PKB, hossa na giełdzie i nieustannie spadająca stopa bezrobocia. Tylko jak poradzą sobie amerykańskie startupy, kiedy stopy procentowe będą dalej rosły, gospodarka w końcu wejdzie w nieuniknioną recesję, a gotówka z funduszy VC przestanie płynąć szerokimi strumieniami? Klienci końcowi, przez wiele lat rozpieszczani tanimi przejazdami Uberem albo streamingiem ze Spotify, mogą nie zaakceptować podniesienia cen. Przerzucenie kosztów na dostawców będzie jeszcze trudniejsze, ponieważ, jak pokazaliśmy wcześniej, wielu z nich samych przynosi straty. Symbioza pomiędzy startupami w Dolinie Krzemowej jest tak duża, że kiedy przewróci się pierwszy klocek domino, to prawie niemożliwe będzie powstrzymanie upadku kolejnych. Czas wrócić do pytania z początku tekstu – kto zatem tak naprawdę zarabia w (i na) Krzemowej Dolinie? Banki inwestycyjne, pobierające opłaty od obsługi setek transakcji sprzedaży, przejęć i wprowadzania spółek na giełdy. Szczęśliwi inwestorzy, którzy zdążyli załapać się na odpowiedni moment ze sprzedażą swoich udziałów, czasem po kilkuset krotnych wzrostach ich wartości. Także pracownicy, szczególnie inżynierowie oprogramowania, o których biją się amerykańskie startupy, zmuszone do płacenia im coraz wyższych wynagrodzeń. Przykładowo, studenci odbywający staże w firmie Snap Inc. (właściciela aplikacji Snapchat), zarabiają 10 tys. dolarów miesięcznie, a dodatkowo dostają 1,500 dolarów bonusu na wynajem mieszkania. Założyciele biznesów z Krzemowej Doliny też nie mają na co narzekać. Twórca Snapchata, spółki, która w 2017 roku odnotowała stratę na poziomie 3,5 miliarda dolarów, zainkasował $638 milionów dolarów wynagrodzenia za wprowadzenie swojej firmy na giełdę. To trzecie największe roczne wynagrodzenie prezesa amerykańskiej spółki w historii. Więcej zarobił tylko w latach 2007 i 2008 Daniel Och, prezes funduszu hedgingowego Och-Ziff, który w dwóch poprzednich latach (2006 i 2007) wygenerował odpowiednio 3,2 oraz 2,6 miliarda dolarów zysku operacyjnego dla akcjonariuszy firmy. Nieustanny przełom technologiczny, który ma miejsce w Krzemowej Dolinie, z pewnością dodaje ogromną wartość do gospodarki. Tę wartość dodaną zasadne jest wynagrodzić, co czynią inwestorzy, podbijający na giełdzie ceny akcji spółek przyczyniających się do tego przełomu. Niemniej jednak, jedną rzeczą jest innowacyjność technologii, jej zdolność do poprawy efektywności działania przedsiębiorstw i życia zwykłych ludzi, a drugą - niestabilne strategie agresywnego rozwoju budowane na przepalaniu miliardów dolarów i założeniu, że gdy tylko wykończy się całą konkurencję, to zyski przyjdą same, a lata strat (inwestycji) zwrócą się z nawiązką. Jak mawia niemieckie przysłowie, "drzewa nie rosną do nieba".
Z dużej chmury mały deszcz? CBA podsumowało superkontrole u marszałków Tomasz Żółciak. 25 stycznia 2017, 16:43 Ten tekst przeczytasz w 2 minuty . PAP / Jacek Turczyk
Pierwsze recenzje smartfona od Nothing pokazują, że jest to telefon z potencjałem na wiele, ale też - wieloma niespełnionymi oczekiwaniami. Długa i zdecydowanie zbyt bardzo napompowana oczekiwaniami saga dotycząca Nothing Phone (1) dobiega właśnie końca. Sam pamiętam jak ponad rok temu pisałem wam o początkach firmy Nothing. Wtedy nikt nie zwrócił na nich uwagi, a sam nie sądziłem, że po ponad roku ta korporacja będzie na ustach wszystkich fanów technologii. Po wielu turbulencjach na rynku pojawił się on - Nothing Phone (1), smartfon który miał rewolucjonizować, elektryzować i przełamywać istniejące standardy. Czy któreś z tych założeń się udało? Tak, jeżeli wziąć pod uwagę hype... Jest takie powiedzenie "nie ważne jak, ważne żeby mówili". I jeżeli takie były plany byłego szefa OnePlusa, to owszem, udało się zbudować całkiem solidne podłoże do premiery nowego smartfona. Na jakimś etapie mówiła o nim każda redakcja technologiczna na świecie. Problem pojawia się w tym, co mówiły, ponieważ mam wrażenie, że jednak nie wszystkie odnosiły się do nowego pomysłu z entuzjazmem. Większość tonowała oczekiwania, mówiąc, że po pierwsze nie ma się spodziewać niczego szczególnego, a po drugie - agresywny marketing wydawał się z daleka pachnieć sporym rozczarowaniem, jeżeli chodzi o finalny produkt. Trzeba jednak przyznać, że Nothing na pewno nie zawiodło w tej kwestii tak jak wiele innych firm, ponieważ faktycznie pokazali swój smartfon (pamiętamy, jak skończyły się niektóre obietnice startupów) i co więcej - wydaje się on być dobrze wykonanym produktem i telefonem, którego po prostu można używać na co dzień. ... i nie, jeżeli oceniamy sam smartfon Tak - Nothing Phone (1) wyróżnia się pleckami i zamontowanymi na nich lampkami LED. Niestety jednak, zgodnie z przewidywaniami absolutnie wszystkich, nawet osoby najbardziej doceniające to, że mamy nowego gracza na rynku nie były w stanie przejść obojętnie nad faktem, że jest to telefon za 500 dolarów (2500 zł), w związku z czym trzeba mieć do niego oczekiwania jak do telefonu z tej półki cenowej. I tu zaczynają się schody. Przede wszystkim - smartfon ten mocno porównuje się do iPhone'a, z którym przegrywa na wszystkich frontach - jest mniej wydajny, ma słabszy czas pracy na jednym ładowaniu i gorszy ekran (choć o wyższym odświeżaniu). Zdjęcia, choć dobre, również odstają jakością od tych zrobionych przez telefon od Apple. I nie ma się tu co dziwić, ponieważ smartfon "konkurencji" z którą Nothing chce się porównywać jest dwa razy droższy. Jednak nawet jeżeli porównamy to z konkurencją ze świata Androida, to Nothing wypada blado, ponieważ jego specyfikacja to bardziej półka 1300-1400 zł niż 2500 zł. Najwięcej osób porównuje w tym kontekście Nothing Phone (1) do Samsunga Galaxy A52, który będąc dwa razy tańszym oferuje niekiedy więcej możliwości, chociażby w kwestii aparatów (warto zobaczyć, jak prezentują się zdjęcia z aparatu szerokokątnego). Jednocześnie - nie da się także nie zauważyć, że to, co ma wyróżniać telefon nie jest niczym więcej niż próbą przyciągnięcia uwagi z wątpliwą funkcjonalnością w dniu codziennym. LEDy mają powiadamiać o notyfikacjach, ale już 10 lat temu diody powiadomień potrafiły sugerować, jaki rodzaj notyfikacji mamy pominięty - tu tego nie ma. Pokazują też kto dzwoni (przez customowe wzory oświetlenia) czy stopień naładowania baterii (pasek na dole). Wystarczy jednak odwrócić telefon i będziemy wiedzieli, ile baterii mamy i kto do nas dzwoni. Finalnie - Nothing próbuje przepchnąć oświetlenie plecków jako formę doświetlania kadru w trakcie robienia zdjęć. Możecie się domyśleć, jaki skutek to przynosi. Oczywiście - nie znaczy to, że ten telefon jest w całości zły. Ma kilka rzeczy, które robi świetnie. Przede wszystkim - jego ekran zawija się podobnie jak w iPhone'ach, dzięki czemu udało się osiągnąć równe ramki ze wszystkich stron, bez konieczności stosowania podbródka. Drugą sprawą jest chociażby oprogramowanie - tutaj z nakładką NothingOS, która charakteryzuje się brakiem bloatware'u, co również podnosi cenę finalnego urządzenia. Wizualnie więc Nothing Phone prezentuje się świetnie, jest to bardzo ładny telefon, ale na pewno nie w jakimkolwiek procencie rewolucyjny na tyle, na ile reklamowali go twórcy. Finalnie - jest to jednak urządzenie potencjałem i nie mogę się gniewać za to, że mamy na rynku nowego gracza, który dodatkowo robić urządzenia z bardzo dużym potencjałem. Nie, nie podobała mi się strategia marketingowa fimy, ale z całego serca życzę Nothing sukcesu, tworzenia kolejnych modeli i zdobycia dla siebie znaczącego kawałka rynku.„Z dużej chmury mały deszcz” mówimy, gdy konsekwencje czegoś okazują się dużo mniejsze, niż się spodziewaliśmy, wynik czegoś jest niewspółmiernie mały w stosunku do oczekiwanego. Przykłady użycia: Tak krzyczała, wrzeszczała i co, nie dostałeś zadnej kary? Z dużej chmury mały deszcz. Zapowiadany hit kolejki zakończył się bezbramkowym remisem – z dużej chmury mały deszcz. Zobacz również - co znaczy.